#3
Chcąc dowiedzieć się, dokąd dokładnie sięgały granice magicznej bariery uniemożliwiającej nadnaturalnym opuszczenie miasta, prawdopodobnie warto było osobiście pofatygować się na przedmieścia. Nie, żeby Kol jakkolwiek wierzył w to, żeby ktoś, kto zadał sobie tyle trudu więżąc nadnaturalne istoty w jednym miejscu, tak bardzo schrzanił zadanie, żeby w swoim zaklęciu zostawić jakieś luki. Na to nawet nie liczył, chociaż pewnie znacznie ułatwiłoby to problem zamknięcia w mieście, które najwyraźniej miało służyć tylko i wyłącznie temu, by pozbyć się wszystkich, którzy nie byli ludźmi. Na ten drobny
spacer postanowił wybrać się w głównej mierze z czystej ciekawości. I poniekąd
z nudów - czy też raczej cierpiąc na brak jakiegoś ciekawszego zajęcia. Póki co bowiem nie zapowiadało się, by sprawa upierdliwego zaklęcia miała ruszyć się choćby odrobinę do przodu. Nie zapowiadało się też na to, by w zasięgu jego możliwości miał pojawić się jakiś czynnik, który faktycznie pozwoliłby mu skutecznie rozwiązać problem. A przynajmniej... na razie nic mu o takim nie było wiadomo.
Nie spodziewał się chyba trafić na nic szczególnie ciekawego, kiedy wkraczał na pole namiotowe. Na pewno nie spodziewał się trafić na nieprzytomną czarownicę - chociaż w tej kwestii najwyraźniej musiał się nieco zaskoczyć. Bo owszem, zauważył Phoebe jeszcze zanim ta zdążyła się ocknąć. Upewniwszy się jednak, że wciąż żyła, najwyraźniej wcale nie miał zamiaru przyspieszać odzyskiwania przez nią przytomności. Ostatecznie... nigdzie mu się przecież nie spieszyło. Miał czas. Choćby i kolejnych kilka wieków, jeżeli zaszłaby taka potrzeba... Oczywiście wolałby nie spędzać ich raczej na polu namiotowym, w oczekiwaniu na ocknięcie się jakiejś przypadkowej dziewczyny. I na szczęście nie musiał czekać aż tyle.
Mogła go nie zauważyć w pierwszej chwili. Nie siedział bowiem nad nią bezczynnie i nie poświęcił się całkowicie oczekiwaniu. Wręcz przeciwnie, na jakiś czas nawet oddalił się od nieprzytomnej dziewczyny, zamierzając sprawdzić to, po co faktycznie tu przyszedł - dokąd sięgała ta nieszczęsna magiczna bariera. Dopiero usłyszawszy kroki dziewczyny, w błyskawicznym tempie postanowił wrócić do miejsca, w którym się znajdowała. Jakby nigdy nic plecami oparł się o pień jednego ze stojących na jej drodze drzew, przechyliwszy głowę lekko na bok i utkwiwszy w dziewczynie spojrzenie, w którym uprzejme zainteresowanie mieszało się z pewnym rozbawieniem. Z przewagą tego drugiego.
Teoretycznie wcale nie powinna go interesować jej osoba. W rzeczywistości jednak... nietrudno było się domyślić, że musiała dopiero co trafić do miasta. I to niekoniecznie z własnej woli. To zaś dawało pewne nadzieje, jeśli chodziło o pozyskanie potencjalnie interesujących informacji.